Liczba wyświetleń: 12465
POPRZEDNIĄ
NASTĘPNĄ
Musimy się przyznać – po Boliwii nie spodziewaliśmy się wiele. Wiedzieliśmy, że wart zobaczenia jest Salar de Uyuni, słona pustynia na południu kraju, ale poza tym nasz pobyt tutaj, traktowaliśmy raczej w kategorii tranzytu między Peru a Brazylią. Nie dawaliśmy sobie tu nawet zbyt wiele czasu. Niedocenianie tego państwa bardzo szybko okazało się błędem – Boliwia zaskoczyła nas na wiele sposobów, a my zaskoczyliśmy samych siebie, odchodząc od wcześniejszych planów, by spędzić tu trochę więcej czasu.
Najwyższa stolica
Po wyjeździe z Copacabany późnym popołudniem, docieramy do La Paz po zmroku. Jadąc przez rozległe przedmieścia mamy nadzieję, że bus nie zatrzyma się w tym miejscu. Ciemne i pełne pyłu ulice oraz nieskończone budynki z gołej cegły i blachy, nie sprawiają wrażenia miejsca bezpiecznego dla obcokrajowców. Autokar nie dociera do centralnego terminalu i w sumie nie mamy pojęcia, gdzie się znajdujemy. Zatrzymujemy pierwszą lepszą taksówkę i za 10 boliviano jedziemy do hostelu. Mamy szczęście – jak dowiemy się później, rabunki w taksówkach są tu normą i zawsze trzeba wybierać te auta, które mają oznaczenie na dachu.
Hostel, wybrany przypadkowo, okazuje się miłym zaskoczeniem – duży, przyjazny i w dobrej lokalizacji. Adventure Brew jest świetnym miejscem do poznania innych podróżników, dlatego też mimo zmęczenia, od razu idziemy skorzystać z promocji – jednego darmowego piwa dziennie. W barze z widokiem na miasto, przysiadają się do nas ludzie ze Stanów, Australii, Holandii. Na jednym piwie się nie kończy – już pierwszego wieczoru zasmakowaliśmy boliwijskiej imprezy.
Choć konstytucyjną stolicą jest Sucre, to położone na niemal 4000 m.n.p.m La Paz jest siedzibą rządu, dlatego też uznaje się je za drugą stolicę. Milionowe miasto usytuowane jest wewnątrz wielkiej doliny. Po wspinaczce w wyżej położone dzielnice, można obserwować jego panoramę z góry. W centrum znajduje się kilkanaście wieżowców, jednak zdecydowaną większość zabudowań stanowią niewielkie domki z czerwonej cegły. Z tego powodu, dalekie zbocza doliny przypominają wielkie mrowisko. Takie wrażenie odnosi się też chodząc po centrum – ruch jest ogromny i chaotyczny.
Ciekawie jest przejść się zatłoczonymi ulicami. Ogólne wrażenie – wszystko wydaje się bardziej autentyczne niż w stolicy sąsiedniego Peru. Tradycyjny andyjski strój jest normą, na targu można kupić artefakty religii Aymara, jak amulety czy małe, suszone lamy, a za 15 boliviano można zjeść trzydaniowy obiad (tu nasze kolejne zaskoczenie – nigdy nie spodziewałem się 4 rodzajów ziemniaków w jednym daniu). Ciekawe miasto, wygodny hostel i zmęczenie 2 tygodniami w ciągłym ruchu przekonują nas, że warto zostać tu dłużej i zamiast planowanej jednej nocy, spędzamy tu trzy. Ostatni dzień to przygotowanie do dalszej drogi – nocnym autobusem jedziemy do miasta Uyuni, skąd wybierzemy się na zwiedzenie Salaru.
Soli jak lodu
Gdy o 7 rano wysiadamy w pustynnej miejscowości, której proste ulice przypominają kadry z westernu, czeka już na nas tłumek agentów biur podróży. Wszyscy oferują wyprawy na słoną pustynię. Bez wynajętego samochodu czy motocykla, praktycznie nie ma możliwości wybrania się w te tereny, więc po małym targowaniu decydujemy się na trzydniowy tour, choć wcześniej planowaliśmy jechać tylko na jeden dzień, na sam Salar. Obiecywane na kolejne 2 dni: wulkany, gorące źródła i kolonie flamingów, brzmią na tyle zachęcająco, że wybieramy tę opcję.
Z małym spóźnieniem, które w Ameryce Łacińskiej jest oczywistością, ruszamy na naszą małą wyprawę. W Toyocie Land Cruiser jest jeszcze troje starszych Koreańczyków, Rodrigo z Meksyku oraz nasz kierowca Omar. Liczyliśmy co prawda na towarzystwo bardziej w naszym wieku, ale przynajmniej Rodrigo nie tylko dobrze zna angielski, ale jest też rozmowny.
Zanim wyjeżdżamy na sam Salar, zahaczamy o cmentarzysko pociągów. Na pustyni za miastem jest masa zardzewiałych parowozów, szkieletów wagonów i torów. W Polsce z pewnością zajęliby się nimi amatorzy kolei oraz złomu, tu jednak są jedynie atrakcją turystyczną. Na brzegu solnego pustkowia, białego i płaskiego jak stół, znajduje się wioska. Jej mieszkańcy zajmują się wydobyciem soli, która jest w tej okolicy bardziej wilgotna i miękka.
Im dalej w głąb, tym jej warstwa jest grubsza i bardziej sucha – na tyle, że tutejsze domki zbudowane są z cegieł wyciętych z … soli. Na ich bokach widać warstwy, zmieniające się wraz w porami roku – białe po okresie deszczów i brudne od burz piaskowych w porze suchej. Niemal na środku 100-kilometrowego Salaru znajduje się Isla Incahuasi. Jest to góra wyrastająca nagle z płaskiej pustyni. Sama w sobie jest ciekawym widokiem, jednak to nie wszystko. Skały, z których jest zbudowana, to w rzeczywistości skamieniałe koralowce, które rosły w oceanie przed wypiętrzeniem Andów. Główną roślinność stanowią tu gigantyczne kaktusy. Rosnące ok. 1 cm na rok, mają co najmniej kilka metrów, zaś najwyższy – aż 9. Stąd jedziemy już do wioski, w której spędzimy noc.
Trasa trwa jakieś 2 godziny. W tym czasie krajobraz zmienia się kilkukrotnie, więc sama jazda jest ucztą dla oka. Choć wioska jest oddalona od skraju pustyni, to dalej wszystko pozostaje w solnym klimacie – nawet nasz hotel zbudowany jest z bloków soli, a podłoga pokryta jest jej sypką postacią.
W krainie wulkanów
Drugi dzień zaczynamy wcześnie. Przejeżdżamy przez krainę wulkanów na granicy Boliwii i Chile. Jak mówi nam Omar, wiele z mijanych przez nas szczytów znajduje się już w sąsiednim kraju. Na dłużej zatrzymujemy się przy Ollague – jedynym aktywnym wulkanie w okolicy. Choć niczego się nie spodziewaliśmy, to rzeczywiście z boku unosi się dym. Ciekawe są też pozostałości dawnych erupcji. Zaschnięta lawa wytworzyła fantastyczne kształty.
Na kolejnym postoju jemy lunch, jednak i bez tego spędzilibyśmy tu więcej czasu. W dolinie, pośrodku starych wulkanów znajduje się Laguna Canapa. Mające jedynie kilka centymetrów głębokości jeziorko bogate jest w minerały, tworzące dobre warunki dla rozwoju mikroorganizmów. Te z kolei są pokarmem dla kolonii flamingów, którą możemy tam obserwować. Kilkaset różowych ptaków spokojnie żeruje, stojąc w płytkim zbiorniku, a w połączeniu ze szczytami odbijającymi się w spokojnej tafli wody, stanowią niesamowity widok. Kolejna, większa Laguna Hedionda jest podobno domem dla tysięcy flamingów, jednak w tym okresie jest ich dużo mniej.
Dalsza droga na południe prowadzi przez górską pustynię, na wysokości nawet 4700 m.n.p.m. Surowe, kamieniste środowisko i wiatr nie sprzyjają jakiemukolwiek życiu, jednak spotkać tu można vicunie– dalekie kuzynki lam. Zwierzęta przypominające sarny mają bardzo cenną wełnę, przez co są częstym celem kłusowników.
Zatrzymujemy się jeszcze, by przejść się wśród kolejnych niezwykłych formacji z lawy, poddanych tysiącom lat erozji, a następnie zjeżdżamy w dół. Nie znaczy to wcale, że dalej będzie już nisko – ostatni punkt tego dnia, Laguna Colorada, znajduje się na ok. 4200 m. To nie tyko największe mokradło, jakie dziś widzieliśmy, ale też jedyne, które miałoby taki kolor. Dzięki specjalnemu rodzajowi alg, woda jest tu krwistoczerwona. Omar żartuje, że to jedzeniu tych żyjątek flamingi zawdzięczają swój kolor. Noc spędzamy w pensjonacie na brzegu laguny. Na tej wysokości wieczór jest bardzo chłodny, jednak kilka warstw koców spełnia swoje zadanie.
Ciepło, zimno
Wstajemy razem ze słońcem, o 4:30. Na niebie widać jeszcze gwiazdy i Rodrigo pokazuje mi, gdzie znaleźć krzyż południa. Podobnie jak gwiazda polarna na północnej półkuli, służy on do wyznaczania kierunków świata. Gdy przejeżdżamy naszym Land Cruiserem przez strumień, widzimy że przez noc woda zamarzła. Tym większe wrażenie robi na nas pierwszy cel dzisiejszej jazdy – gejzery Sol de Maniana. Jak wskazuje nazwa, najbardziej spektakularny widok stanowią przy wschodzie słońca, kiedy to promienie przebijają się przez kłęby pary. Nie są to gejzery wodne. W małych i dużych kraterach bulgocze błoto, z wielu bucha para – czasem pod sporym ciśnieniem – a wszędzie unosi się zapach siarki.
W regionie prowadzi się badania nad wykorzystaniem energii geotermalnej. Kilka kilometrów dalej mamy możliwość skorzystać z tych cudów natury. Znajdują się tam gorące źródła. Słońce dopiero wstaje i jest jeszcze chłodno, ale nie zastanawiamy się ani chwili. Przebieramy się i wskakujemy do gorącej wody. Po zimnych prysznicach i godzinach w samochodzie to idealny relaks. Różnorodność temperatur jest niesamowita – obok gorącego baseniku są zamarznięta kałuże. Kiedy po pół godziny Omar mówi, że czas jechać dalej, sporo ociągamy się z wyjściem.
Mijając największy wulkan na naszej trasie, niemal sześciotysięczny Licancabur, docieramy do granicy z Chile. Tam pozostali pasażerowie przesiadają się do transportu na pustynię Atakama po drugiej stronie granicy, a my z Omarem wracamy do Uyuni. Kilkugodzinna jazda nie jest bynajmniej monotonna. Wulkaniczne pustynie zmieniają się w zielone doliny, gdzie wypasane są stada lam. Bliżej miasta znów jest sucho i gorąco, na tyle, że wzdłuż drogi tworzą się liczne piaskowe tornada. Takiej różnorodności i ilości atrakcji na pewno nie spodziewalibyśmy się ani po pustyni, ani po samej Boliwii. To chyba jednak jednym z najlepszych elementów spontanicznego podróżowania – niesamowite rzeczy czekają na nas tam, gdzie się ich wcale nie spodziewamy.
Tekst: Strzała
POPRZEDNIĄ
NASTĘPNĄ
NIEŚCISŁOŚĆ